poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Rick Dangerous - na co komu Mario?

Wybaczcie DŁUGĄ nieobecność, ale związane to było z niemałymi przetasowaniami w moim życiu - emigracja, bezrobocie, nowa praca, nowy dom... A wcześniej nowy komputer. Zaczynam powoli publikować te teksty, z któych nie jestem całkiem zadowolony, ale zalegają już długo na serwerze. No to do lektury!

Na początek mały link - każdy, kto chciałby zagrać w recenzowaną tu grę (wersja flash) może to zrobić pod poniższym adresem. Żadnego instalowania, po prostu wchodzisz na stronę i zasuwasz (wymaga flash'a):
 
 
Znacie Tomb Raider'a? A wiecie, że ludzie odpowiedzialni za biust... tfu... za piękne oczy profesor Lary Croft (czyli Core Design), wcześniej też nie stronili od zabawnych platformówek z archeologami w rolach głównych? W 1989 wydali bowiem grę luźno wzorowaną na filmowym Indiana Jones'ie o wszystko mówiącym tytule Rick Dangeorus, w której rozkopiemy indiańskie groby, spenetrujemy środek egipskiej piramidy, aby wreszcie skopać dupska złym nazistom, którzy planują zbombardować atomówkami Londyn.
 
A wszystko zaczyna się niewinnie. Tytułowy Rick to angielski archeolog, który leci sobie spokojnie samolotem nad amazońską dżunglą, wyszukując (zapewne przez lornetkę, wygodnicki cwaniak!) zaginionego ludu Goolu. Nagle jednak dochodzi do katastrofy, z której nasz bohater wychodzi cało - cóż, drzewa w Amazonii zapewne nie są tak zdrowe i wytrzymałe jak te rosyjskie. Niestety, jak się okazuje, Rick trafia w sam środek zdziczałych Goolusów, którzy stwierdziwszy, że nie mają do czynienia z Wojciechem Cejrowskim, rozpoczynają dziką pogoń za naszym imperialistą.

Goolusi z uwagą wysłuchali przemówienia Ricka...

 
Rick Dangerous to niby taka typowa platformówka - biegamy, skaczemy z platformy na platformę, przeskakujemy różne kolce czy przeciwników, zbieramy "znajdźki" i co jakiś czas skaczemy po naszym laptopie, sfrustrowani kolejnym bezsensownym zgonem bohatera - ot, standard. Są jednak dwa elementy, wyróżniające tą produkcję od innych, podobnych gier z tego okresu (choć trzeba przyznać z bólem, że czerpie całymi garściami z Montezuma's Revenge). Pierwszy z nich to wyposażenie naszego bohatera. Ma on bowiem w swym plecaku całkiem porządnego Walthera P5 (tak sądzę, bo to standardowa broń angielskich agentów) oraz kilka lasek dynamitu, przy czym ilość amunicji do tego pierwszego, jak i materiałów wybuchowych jest ograniczona i z pewnością nie da się gry przejść strzelając w co popadnie. Zastosowanie pistoletu jest oczywiste - można się dzięki niemu pozbyć tych przeciwników, których nie dałoby się normalnie obejść lub przeskoczyć. Uwierzcie mi, że mocno ułatwia niektóre plansze, choć ołów kończy się w zastraszającym tempie.

Dynamit to osobna sprawa -  nie tylko możemy dzięki niemu zastawiać pułapki na przeciwników (często to zwykłe marnotrawstwo), ale przede wszystkim możemy pokonywać łamigłówki, które są drugim aspektem, który odróżnia tą platformówkę od innych. Co jakiś czas musimy utorować sobie drogę, którą zastawiają nam kupy kamieni czy groźne ostrza i najczęściej robimy to z pomocą materiałów wybuchowych właśnie. Co ciekawe, czasami kamienie lecą w kierunku wybuchu, co nie raz skończy się siarczystymi przekleństwami gracza, który stracił kolejne życie.

Rick zrobił opozycji niecnego psikusa, nasyłając na nich ofiarę polskiej służby zdrowia...



I to jest największa (moim zdaniem) radocha z tej gry - o ile w takich produkcjach jak Super Mario Bros zasadniczo wiemy z czym mamy do czynienia na danej planszy, a nasz postęp zależy w 99% od zręcznych palców, tak w Rick Dangerous większość przeszkadzajek wypada na nas z Nienacka. Idziemy sobie pustym korytarzem, a tu nagle ze ściany naprzeciwko strzela do nas zatruta strzała... I nerwy w takiej sytuacji zupełnie takie same.

Dzięki temu gry nie da się w zasadzie przejść za pierwszym razem - zawsze wydarzy się coś nieoczekiwanego, co pozbawi nas życia o jeden raz za dużo. Może się to wydawać trochę nie fair, bo absolutnie nic nie ostrzega nas o nadchodzącym niebezpieczeństwie (choćby kula na samym początku gry - ilu z Was, grając w RD pierwszy raz, nie straciło życia w tym momencie?) i tak naprawdę giniemy "no bo tak", ale z drugiej strony daje to poczucie zagrożenia, a samą grę przechodzi się powoli, mozolnie, po dwadzieścia razy.

Honorowy headshoot w potylicę... Bez skojarzeń, proszę!


Co ciekawe nie powoduje to takiego wielkiego znużenia, jakby się wydawało - w dość stonowanej grafice i miłych mordkach naszego bohatera i jego oponentów jest jakaś magia, dzięki której mogę zaczynać grę po raz enty (no, cztery razy w ciągu godziny z reguł wystarczają).

Oprawa... cóż, czego można oczekiwać po grze z 1989 roku? Poligony są porządne, shadery zrywają czapki z głów, a na anty-aliasingu można brzytwę ostrzyć. Nie, no, oczywiście żartuję, grafika jest znośna, dość celnie obrazuje to, co ma obrazować, dźwięki nie przeszkadzają, a muzyki (poza przerywnikami między poziomami) w zasadzie nie ma. Słowem - nie jest źle.

Okej, czyli mamy angielskiego archeologa, spluwy, materiały wybuchowe, przeciwników, czołganie się i złych nazistów... słowem, Call of Duty! No, może nie aż tak, ale zachęcam do spróbowania. Kto nie połamie klawiatury ten fujara!