wtorek, 27 marca 2012

DEATH RALLY - serią po bandzie

Jakoś tak mam ostatnio, że kiedy chcę sobie opisać/przypomnieć/zrecenzować jakąś grę, to zaraz okazuje się, że albo jej remake ostatnio wyszedł, albo jest w bardzo niedalekich planach. Z tego, co zdążyłem przeczytać o Death Rally, stworzono nową wersję tej gry na iPADy i iPHONY. Nie miałem do czynienia, więc tylko o tym wspomnę.

Nigdy nie byłem fanem komputerowych ścigałek. Oczywiście, jako dzieciak, jeszcze na Pegasusie u kumpla, z wypiekami na twarzy śmigałem po kuchennym stole w Micro Machines, jako nieco starszy człowiek podniecałem się niezdrowo rykiem silnika w Need for Speed (pamiętacie jeszcze, że była kiedyś taka gra? Po prostu Need for Speed, żadne tam Most Wanted, Undergroundy, Drifty, Shifty i Maluch Racery... To była pierwsza odsłona tej serii) czy pseudo-realizmem w Network Q-Rac Rally Championship (tak, to jeden tytuł :P), ale mimo wszystko jeżdżenie autem dostatecznie mnie odrzuca w życiu realnym, żeby nie czuć mięty do wirualnych wyścigów.
Jest jednak taka gra, do której wracam do dziś, choć odkryłem ją jakoś w 1997 albo 1998 roku - jest to Death Rally. Z wymienionych powyżej tytułów, najbliżej mu do Micro Machines, ponieważ podobnie jak tam, tu również mamy widok z góry i charakterystyczne, związane z tym sterowanie. Kolejnym podobieństwem jest zabawowa konwencja z przymrużeniem oka - czy można poważnie traktować grę, w której jednym z naszych przeciwników jest sławny (obecnie raczej nie-sławny :P) Duke Nukem? Grę, w której ktoś może nam zlecić przewiezienie przez linię mety podejrzanych prochów (TAK! TAK! na parę lat przed GTA :P), mimo że wszystkie trasy są zapętlone, więc nie ma to żadnego sensu?

               Zapisy czas zacząć. Czy nie zadrży Ci ręka?

W założeniach gra jest podobna nieco do opisywanego wcześniej Speedball'a 2 - znowu mamy (nieco) ponurą przyszłość i krwawe igrzyska ku ucieszy gawiedzi. Zaczynamy jako początkujący kierowca na samym dnie rajdowej (?) tabeli, z garścią dolarów i samochodem tak kiepskim, że nasz rodzimy 126p wydaje się przy nim napakowanym elektroniką szczytem techniki. Naszym celem jest wedrzeć się na szczyty i wyzwanie legendarnego Adwersarza, aby, po pokonaniu go, pogratulować sobie zwycięstwa. Do osiągnięcia tych ambitnych zamierzeń, potrzebować będziemy punktów, podnoszących naszą pozycję w tabeli, oraz pieniędzy, za które kupimy sobie lepsze auta i nieco je ulepszymy (możliwe są modyfikacje opon, silnika i pancerza). Jedno i drugie zarabiamy wygrywając wyścigi, aczkolwiek nasz portfel możemy wspomóc różnorakimi bonusami (o nich za chwilę).

                         Wyścig przeciwko (prawie) najlepszym.

W samych wyścigach nie chodzi tylko o to, aby jak najszybciej dojechać do mety - o nie. Słowo Death w nazwie nie wzięło się z niczego - każdy samochód wyposażony jest w jeden lub dwa karabinki maszynowe, do których możemy dokupić wyrzucane za siebie miny oraz kolce na zderzak. Tak uzbrojeni możemy myśleć o tym, jak wygrać wyścig i jeszcze dodatkowo na tym zarobić; zniszczenie przeciwników w trakcie wyścigu daje nam dodatkową kasę, a jeśli zrobimy to, sami nie doznając wielkich uszkodzeń, dostaniemy jeszcze  finansowy zastrzyk (oprócz tego, że nie będziemy musieli wydawać ciężko zarobionego szmalu na naprawę). Nasz stan posiadania podreperować mogą jeszcze porozrzucane gdzieniegdzie na trasie bonusy (niewielkie, ale zawsze) oraz specjalne misje, które jednak zdarzają się niezwykle rzadko (ze 2-3 razy na grę), a polegają albo na wzmiankowanym dowiezieniu prochów na metę (musimy być pierwsi, a do tego złapać jeszcze w biegu niezbyt wygodnie leżące dragi), albo na wyeliminowaniu jakiegoś określonego oponenta. Jeśli nam się nie uda, zleceniodawcy albo odbiorą nam trochę kasy, albo zdewastują nasze ukochane auto.
Nasi przeciwnicy (jest ich dwudziestu) to znów ciekawe typy - jak dotąd opisywałem gry, w których postaci niezależne obdarzone były jakimś rysem charakteru. W DR o tym, z kim mamy do czynienia, świadczą właściwie tylko trzy rzeczy - imię, portret i pozycja w tabeli. Zrobiono to jednak na tyle zręcznie, że te dane wystarczą nam, by widzieć w rysunkowych portrecikach istoty z krwi i kości. Wszyscy "wrogowie" to jakieś nawiązania do popkultury - Farmer Ted to postać z filmu Sixteen Candles, Bogus Bill - nawiązanie do filmu Szalona wyprawa Billa i Teda (Bill&Ted's Bogus journey), inne postaci są jeszcze bardziej oczywiste - Jane Honda (Jane Fonda), Clint West (Clint Eastwood), Greg Peck (Gregory Peck), Mad Mac (Mad Max) i tym podobne. Im wyżej w tabeli plasuje się przeciwnik, tym lepszą ma maszynę i lepiej jeździ - nie liczcie na to, że swoim Vagabundą (podstawowy samochód, wzorowany na garbusie) objedziecie kogoś choćby ze środka tabeli.

                             Czerwony Vagabunda na prowadzeniu!

Aby nie musieć rywalizować od razu z najlepszymi, przed rozpoczęciem wyścigu, możemy zdecydować w której z trzech klas wystartujemy. Najsłabsi startują w wyścigach na 4 okrążenia, gdzie raczej ciężko spotkać kogoś z lepszym autem niż Dervish (tylko nieco lepszy pod Vagabundy) - to tu zarobimy pierwsze dolary na coś lepszego. Potem zaczniemy ścigać się w średniej klasie, gdzie Sentinela (trzeci poziom auta) lepiej nie podchodzić. Kiedy wreszcie podpakujemy porządnie nasz wymarzony samochód, zaczniemy rywalizować w trzeciej, ostatniej klasie rozgrywkowej, z takimi wymiataczami, jak Sam Speed, Jane Honda czy wreszcie Duke Nukem. Co ciekawe, gra nie przywiązuje nas do jakiejś określonej klasy - jeśli chcemy, możemy ścigać się w tej najwyższej (o ile mamy odpowiednie auto - to jedyne kryterium, ale jest na szczęście dość zaniżone), mimo że nie odbiliśmy się jeszcze porządnie od dołu tabeli. Jest to związane z pewną, hmm... grą hazardową. Gdy docieramy do ekranu z wyborem klasy wyścigu, widzimy, jak na poszczególne tryby zapisują się nasi oponenci. A że liczba miejsc jest ograniczona (tylko 4 graczy może rywalizować w jednej konkurencji), możemy zaryzykować i zobaczyć, czy w wyższej klasie nie startują jakieś niedojdy, żeby przyłączyć się na końcu i zagrać o wyższą stawkę. Ryzyko polega na tym, że koniec końców możemy nie zdążyć zapisać się na którykolwiek wyścig, albo co gorsza zapiszemy się na rywalizację z jakimś Top Dogiem, który nie tylko dwa razy nas zdubluje, ale jeszcze zdrowo zryje karoserię.
Same wyścigi są przyjemne, dynamiczne i z realizmem mają tyle wspólnego ile obrazy Salvadora Dali. Ma być szybko i wybuchowo - no i jest. Ostre zakręty utrudniają celowanie, amunicja kończy się w zastraszającym tempie, a jeszcze trzeba pamiętać, żeby nie dać się wyprzedzić. Tylko jak tu trzymać kogoś na ogonie, jak tamten pruje w nas jak w kaczy kuper, a do mety jeszcze daleko? Ileż wyścigów kończyło się spaleniem mojego auta, bo nie wiedziałem co robić, ileż wyrwanych z głowy włosów, bo chcąc uniknąć ostrzału wpakowałem się w kaktusa, ileż nerwów, gdy wjechałem we własną minę... Sama radość. Niestety, do czasu.
Zauważyliście, że 90% gier, w których gracz rywalizuje z komputerem, ma w zakładce Wady wpisane: AI? Cóż, nie inaczej tutaj. Po pewnym czasie zauważymy, że komputerowi przeciwnicy to głąby jakich mało, z rodzaju tych, którzy na pytanie ile jest 2+2 odpowiedzą "Biały". Z początku tego nie widać, z początku są od nas szybsi, zastawiają się jak mogą, a jak już ich wyprzedzimy, to bez żenady pakują nam w rurę wydechową cały magazynek. I... to wszystko. Dopalacz marnują gdy tylko go mają; jeśli jestem uszkodzony w 98%, oni dalej jadą po swoim torze, nie myślą nad pułapkami, nawet bokiem się nie zderzają. Potrafią zręcznie omijać miny, ale cóż im po tym, skoro wiedząc, że mam takowe na wyposażeniu, dalej jadą zderzak w zderzak, nie mając żadnych szans na reakcję. A na wyższych poziomach przeciwnik jest po prostu szybszy i chyba nieco wytrzymalszy.
W efekcie po pewnym czasie wyścigi nieco wieją nudą i choć raz na pięć jazd zdarzy się coś emocjonującego (głównie z winy gracza - źle wyliczymy ścięcie zakrętu, albo natniemy się na kogoś z dużo lepszym autem), większość rywalizacji wygrywamy przez nokaut (czytaj - wyeliminowanie wszystkich przeciwników). Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że to gra na raz. Death Rally to gra na raz na pół roku - rok. W takich dawkach to radosny odmóżdżacz, dający wiele frajdy. Jest jak dobre lody z bitą śmietaną - pyszne, można co jakiś czas coś takiego spałaszować, ale w nadmiarze szybko nas zemdli. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz